Dwa dni temu... wieczorem...
Wkłułam kolejny raz igłę w kanwę, stawiając ostatni krzyżyk. Jeszcze maleńki beksticz tu i tam i włala dzieło gotowe. Zsunęłam okulary na czubek nosa, odsunęłam wiekopomne dzieło na wyciągnięcie ręki i zaczęłam krytycznym okiem lustrować efekt pracy mych rąk. Lustracja okazała się zadowalająca. Odłożyłam hafcik na rosnącą wciąż kupkę i nagle radość ze skończenia pracy została zastąpiona przez dojmującą pustkę. Coś we mnie zawyło. Auuuu! Jakiś przemożny imperatyw pchał mnie do działania. Jednak szybkie spojrzenie na zegarek, upewniło mnie, że druga godzina w nocy nie jest najlepszym porą na wybieranie nowego haftu. Westchnęłam tak głośno, ze nawet pies spojrzał na mnie karcąco i porzuciłam nadzieję na natychmiastowe zaczęcie nowej pracy. Udałam się na nocny spoczynek. Choć w moim przypadku trafniejsze byłoby określenie nocno-poranny spoczynek.
Przedwczoraj... rano czyli tak koło południa...
Chciałabym napisać, że wstałam pełna werwy i chęci do życia, ale kłamać nie będę. Jak zwykle zwlokłam się z wyrka pełna niechęci do całego świata. Umyłam się, bo tak trzeba. Zjadłam, bo powinnam a jak już o powinnościach mowa, to nawet pobieżne spojrzenie wokół, dało mi do zrozumienia, że najwyższy czas poszukać odkurzacza. Urządzenie zwane przeze mnie Goblinem, stało upchnięte w najciemniejszym kąciku. Wytargałam je w wielkim trudzie i udręce i już miałam podłączyć do prądu, kiedy zadzwonił telefon. Porzuciłam Goblina i udałam się do pokoju by poprowadzić szalenie nudną konwersację, która jednak miała jeden plus - w trakcie jej trwania nie dało się sprzątać. Wszystko co dobre szybko się kończy, wymiana opinii na temat poziomów umysłowych co poniektórych osobników, ponoć rodzaju ludzkiego została zakończona i pretekst do niesprzątania przestał istnieć. Pomyślałam, że po sprzątaniu czeka mnie nagroda w postaci nowego haftu i poczuwszy w sobie moc przenoszenia gór, lasów tudzież innych karkołomnych wyczynów, pognałam do Goblina i już, już miałam go włączyć, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Porzuciłam Goblina i udałam się do furtki, gdzie przez kilka minut przekonywałam Pana po drugiej stronie, że nie posiadam niczego co nadawałoby się na złom, oprócz naszego auta. Niestety do owego pojazdu mój Ślubny jest szalenie przywiązany. Na owo przywiązanie niebagatelny wpływ ma pewnikiem fakt, że przed nami jeszcze ponad dwa lata spłaty kredytu za ten ostatni krzyk techniki końca XX wieku. Pan Złomiarz w końcu stracił nadzieję, że coś ze mnie wydusi i udał się na dalsze poszukiwania, ja zaś powróciłam do przerwanych czynności. Wróciłam do domu i zanim doszłam do kontaktu, psica zażądała spaceru. Poszłyśmy na spacer, zaś po powrocie bez zbędnych ceregieli udałam się w kierunku Goblina. Zadzwonił telefon, zawróciłam i poszłam do pokoju - "Jak się cieszę, że cię słyszę! Tyle czasu nie dzwoniłaś (będzie ze dwa dni), co u ciebie?"
Trzy godziny później, spojrzałam niechętnym okiem na Goblina pełna przeczucia, że zbliżenie do niego zapewne zaowocuje jakimś dzwonkiem. Jednak moje Logiczne Ja trzepnęło mnie w ucho za wiarę w przesądy i popchnęło w stronę Goblina. Poszłam, wzięłam kabel do ręki i chciałam go już podłączyć, kiedy usłyszałam dzwonek, tym razem do drzwi. Zrezygnowana upuściłam kabelek na podłogę i potruchtałam nazad do furtki. Miotałam się tak jeszcze ze dwa razy, bowiem sąsiadka zapragnęła rozmienić banknot o wysokim nominale. Niestety okazało się, że w całym domu nie posiadałam wystarczającej ilości gotówki by zadośćuczynić prośbie sąsiadki. Powróciłam do przerwanej czynności i... zadzwonił dzwonek, tym razem telefon. Po krótkiej rozmowie, postanowiłam ulec nieznanym planom Wszechświata i schowałam Goblina w najciemniejszym kąciku, po czym zajęłam się tym co Zosieńki lubią najbardziej czyli wybieraniem nowej robótki.
Mogłoby się wydawać co w tym trudnego, a jednak... Ostatnio mym życiem robótkowym zawładnęły małe formy. Powstało na kopy małych serwetek, taśm zdobnych, serc w różnych postaciach a to haftu a to wydzierganych szydełkiem, większość jeszcze nawet nie obfocona. Zapragnęłam czegoś większego. Firanka byłaby dobra, ale tu względy natury finansowej przykróciły me pragnienia nader skutecznie. Porzuciwszy więc marzenia fiarankowe, poczęłam szperać w zapasach hafcianych wzorów. I nagle - Eureka! Przypomniawszy sobie o schemaciku wydrukowanym przed laty i porzuconym z jakichś bliżej niepojętych względów, rzuciłam się na segregator. Jest! Szybkie spojrzenie na tabelę kolorów, o kurna DMC! Okazało się, że mam ledwie parę kolorów, ale jak to powiadają dla chcącego nic trudnego. Przyniosłam sześć pudełek z mulinami i postanowiłam dobrać nici samodzielnie, kierując się zdjęciem gotowej pracy. Cztery godzinki przeleciały jak z bicza trzasł, z wypiekami na twarzy i spojrzeniem pełnym dumy spoglądałam na pudełko z przygotowaną paletą mulinek. Teraz już tylko kanwa i można przystąpić do najbardziej ekscytującej czynności na świecie czyli hafcenia (nie kojarzyć błędnie z czynnością fizjologiczną polegającą na nagłym zrzuceniu treści pokarmowej z żołądka). Zaparzyłam herbatkę, pewna że już za moment zacznę wyszywać. Rozłożyłam materiał i zerknęłam na liczbę krzyżyków z której składa się mój wybrany schemacik... nagle poczułam lodowaty chłód, ciarki biegały mi plecach z góry na dół i w poprzek... przypomniałam sobie dlaczego ów schemat czas jakiś temu został przeze mnie porzucony! Z braku kanwy... Liczba krzyżyków wynosiła jak byk 260 na 175 a ja miałam przed sobą kanwę 14 (54 krzyżyki na 10 cm). Wiem, wiem chciałam coś większego zrobić, ale przecież nie "Bitwę pod Grunwaldem" ! Cztery godziny dobierałam nici do haftu, którego nie mam na czym wyszyć. Z determinacją zaczęłam przeszukiwać zapasy hafciane. Na samym dnie leżał niepozorny pakiecik z napisem
Linda 27 ct 35 x 42 cm kolor biały gęstość 107 nitek/10 cm 100% bawełna
Jestem uratowana :) Od wczoraj dziubię a każdy krzyżyk to mój uśmiech :)))
Zdjęcia zrobione po staremu czyli ciemną nocą. Noc zapadła, w domu słychać równy oddech śpiącego Ślubnego oraz miarowe chrapanie Psicy, ja miast spać, pstrykam fotki dla Was, by właściwie zilustrować powyższy post. Bez atrybutów uchwyconych na pierwszym zdjęciu haft nie miałby szans powstać, bowiem drobnica to straszliwa.